na siebie oko w oko, nie zamieniwszy ze sobą ani słowa jednego.
Wreszcie, wszystko na dworcu zawrzało; nastąpiły uściski, odezwał się głuchy łoskot kół i zabielały chustki, któremi powiewano.
Nagle, Pascal spostrzegł, iż został sam na platformie, podczas gdy pociąg już był tam, daleko i zmalał do rozmiarów nitki cienkiej.
Wtedy ani chwili nie chciał słuchać, co matka do niego mówiła i zawróciwszy się, pobiegł, — pobiegł szalenie szybko, jak młodzieniec, dostał się na stok, wdrapywał się po stopniach, ułożonych z kamieni wysuszonych, i w trzy minuty znalazł się w Soulejadzie.
A mistral wciąż szalał z mocą tak niesłychaną, że zginał niby słomki cyprysy stuletnie. Na tle nieba bezbarwnego słońce wyglądało tak, jak gdyby je znużył ów wiatr, który od sześciu dni uderzał w nie z mocą niewymowną.
Pascal zaś, kropla w kroplę podobny do owych drzew z rozwianemi gałęźmi, w ubraniu, fruwającem niby proporzec, na wiatr puszczony, z brodą i włosami, miotanemi przez wiatr, biczowanemi przez burzę, stał nieruchomy na wyżynie z oddechem przyśpieszonym, obie ręce przyciskając do serca, by powstrzymać zbyt gwałtowne jego bicia, widział, jak pociąg ucieka w dal, poprzez płaszczyznę pustą, ów pociąg, całkiem już maleńki, który mistral mógł lada chwila zmieść, niby garść liści zeschłych.