cierpiał niedostatek nie sam, nigdy nie przychodziła jej myśl, by naruszyć tak troskliwie zbierany skarbiec.
I w samej rzeczy, owego ranka, kiedy już doprowadzona do ostateczności, na widok kuchni zastygłej i pustego kredensu, zniknęła z domu na jakąś godzinkę, a potem wróciła z produktami i banknotem stufrankowym, popełniła czyn iście bohaterski, czyn nadzwyczajny.
Pascal, który właśnie schodził, zdziwił się na ów widok i spytał, skąd pochodzą owe pieniądze. Uniósł się nawet gniewem i chciał już natychmiast wypędzić Martynę z domu, przypuszczał bowiem, iż udała się o pomoc do jego matki.
— Ależ nie! ależ nie! panie — bełkotała niespodzianie zaskoczona służąca — to zupełnie co innego...
I ostatecznie zasłoniła się kłamstwem, które sobie z góry obmyśliła.
— Niech pan sobie wyobrazi, że u pana Grandguillota jakoś się interesy poprawiają, a przynajmniej grubo się na to zanosi... Wpadłam na myśl dzisiaj rano pójść zobaczyć, co się tam dzieje i powiedziano mi, że bezwarunkowo coś tam pieniędzy panu zwrócą; dano mi nawet sto franków i na razie poprzestano na pokwitowaniu z moim podpisem... Ureguluje pan to wszystko później.
Widocznem było że Pascala owa wiadomość zbytnio nie zdziwiła.
Martyna wprawdzie była pewną, że doktór nie pójdzie sprawdzać jej słów, ależ zawsze lżej się jej na sercu
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/457
Ta strona została przepisana.