— Rozumiesz Martyno, nie chcę, nie chcę, aby ona wchodziła do Soulejady... Jeżeli przyjmiesz ją na dole choćby jeszcze raz jeden, wypędzę cię bez pardonu!
Martyna słuchała go z drżeniem. Nigdy jeszcze, od trzydziestu dwu lat, jak u niego służyła, nie zagroził jej w taki sposób, wypędzeniem z domu. Łzy grube zaświeciły jej w oczach.
— Och! i odważyłby się pan na coś podobnego! Ależ jabym nie poszła, jeno położyłabym się u proga i czekała, aż umrę.
Pascal aż sam sobie obrzydził takiego rodzaju uniesienie i stał się łaskawszym.
— A to widzisz, wszystko dlatego, że wiem doskonale, co się dzieje. Ona tutaj przychodzi celem podburzania ciebie przeciwko mnie i dawania nauk odpowiednich, nieprawdaż?... Tak jest, ona czyha na moje papiery, chciałaby wszystko ukraść, wszystko zniszczyć, co jest tam wysoko, na półce. Och! znam ją, skoro postanowi sobie ona cokolwiek, to będzie robiła wszystko, aż dojdzie do celu... Otóż dobrze! możesz jej powiedzieć, iż ja czuwam, i dopóki żyję, nie pozwolę zbliżyć się jej ani nawet na krok jeden do szafy. A zresztą klucz jest, w mojej kieszeni.
Istotnie, owładnął nim z powrotem dawny przestrach uczonego, prześladowanego i zagrożonego.
Od chwili, gdy mieszkał sam, doznawał uczucia, jak gdyby niebezpieczeństwo pojawiło się z powrotem; jak gdyby ustawicznie groziła mu jakaś zasadzka, gdzieś tam w kącie uknuta.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/459
Ta strona została przepisana.