waż ustawicznie bał się być wyzyskiwanym, a nawet obrabowanym.
Dwa razy widziała swojego ojca, który zawsze był bardzo wesoło i aż przeciążony interesami, gdyż przeszedłszy zupełnie na stronę Rzeczypospolitej, tryumfował i jako polityk i jako finansista... Saccard stanął po jej stronie i tłomaczył jej, że ten biedny Maksym naprawdę jest nieznośny, musi więc ona mieć bardzo dużo odwagi, ponieważ ostatecznie padnie jego ofiarą.
Z uwagi zaś, iż nie mogła wszystkiego robić sama, okazał jej tyle pamięci, że nazajutrz ku pomocy przysłał jej siostrzenicę swego fryzjera, niską i młodą dziewczynę lat ośmnastu, imieniem Rózie, blondynkę jasną, bardzo szczerą i prostą.
Istotnie Rózia natychmiast wzięła na siebie część zachodów koło chorego.
Zresztą Klotylda nie skarżyła się, przeciwnie siliła się, by grać rolę istoty uspokojonej, zadowolonej, pogodzonej z życiem. Listy jej tchnęły pozornie jakąś dzielnością i odwagą, nie było w nich ani śladu gniewu za rozłączenie okrutne, ani też prośby zrozpaczonej pod adresem tkliwości Pascala, prośby, by ją sprowadził do siebie z powrotem.
Pomiędzy wierszami jednak czuć było bunt, który wrzał w jej piersiach, bunt duszy, oddanej mu bez pamięci i niemal do szaleństwa pragnącej zjawić się znowu w Soulejadzie za najmniejszem z jego strony wezwaniem.
Wezwania tego przecież Pascal nie chciał uczynić!
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/466
Ta strona została przepisana.