dziny jest również tak dobrem, jak należenie do jakiejś innej, ponieważ ostatecznie wszystkie rodziny są do siebie wzajemnie podobne, a ludzkość wszędzie i zawsze jest łączną, oraz wyposażoną w taką samą ilość dobrego i złego.
Ostatecznie więc, pod groźbą choroby i śmierci, stawał się i skromniejszym i słodszym, a równocześnie zgadzał się na życie takie, jakiem ono jest.
Od tej chwili Pascalowi nieustanie towarzyszyła myśl, iż może umrzeć lada godzina. I to dodało mu ducha, urósł niejako i wzniósł się po na poziom, gdzie człowiek zapomina zupełnie o samym sobie.
Nie przestał bynajmniej pracować ale dopiero wtedy wybornie zrozumiał, iż wysiłek znajduje nagrodę jedynie w samym sobie, ponieważ dzieło bywa zawsze przejściowe i pozostaje zawsze niedokończonem.
Pewnego wieczora, przy obiedzie Martyna go zawiadomiła, że Sarteur, kapelusznik, dawny pacyent Schronienia w Tulettes, powiesił się niedawno.
Cały wieczór Pascal myślał o tem zdarzeniu dziwnem, o tym człowieku, którego uważał za wyleczonego przez siebie z manii mężobójczej dzięki swej metodzie zastrzykiwań podskórnych. Sarteurowi widocznie groził powrót owego szaleństwa, lecz posiadał on widocznie tyle jeszcze świadomości, by zadusić siebie samego, zamiast schwycić za gardło pierwszego lepszego przechodnia. I widział go w duchu, zupełnie, ale to zupełnie rozsądnego w chwili, gdy mu radził, by się oddał życiu pracowitego robotnika.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/472
Ta strona została przepisana.