łować go po raz ostatni, a gdy go tak żegnał, dwie łzy grube stoczyły się mu po policzkach.
W owych dniach również Pascal zajmował się jeszcze i sąsiadem swoim, panem Bellombre.
Stanąwszy przy oknie, ujrzał po przez wierzchołek muru ogrodowego sąsiada, jak odbywał zwykłą przechadzkę wśród bladych promieni słonecznych w początkach listopada, ów widok byłego profesora, żyjącego tak zupełnie, ale to zupełnie szczęśliwie, z początku niepomiernie go zdziwił. Zdawało mu się, że do tej pory nigdy jeszcze nie pomyślał o tem, aby mógł istnieć człowiek siedemdziesięcioletni, bez żony, bez dziecka, bez psa nawet, który swoje szczęście samolubne zasadzałby na przyjemności życia poza życiem. Potem przypomniał sobie, jak się gniewał na tego człowieka, jak ironicznie szydził z jego obaw przed wszelkiemi ciężarami, jak życzył mu nieszczęść, jak spodziewał się, że spadnie na niego kara w postaci służącej-kochanki, jakiejś krewnej nieoczekiwanej, która będzie mścicielką.
Ależ nie! widział go teraz wciąż jeszcze rzeźkim i przeczuwał, iż jeszcze lata długie, bardzo długie będzie się w ten sposób starzał i żył, wyschły, skąpy, nieużyteczny i szczęśliwy. Teraz atoli już go nie przeklinał, tylko żałował gorąco, ponieważ uważał go za dziwaka i biedaka zarazem, który nigdy nie był kochanym. A tymczasem on, Pascal właśnie dlatego konał, iż pozostał sam! Jemu serce właśnie dlatego pękało, że zbyt wiele się w niem mieściło miłości dla bliźnich!
Ach! raczej już przekładał cierpienie, choćby wyłącznie cierpienie, niż owo samolubstwo, tę śmierć
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/474
Ta strona została przepisana.