Atak nieco złagodniał; Pascal zdołał obrócić głowę i rzucić okiem na Martynę.
To, co usłyszał, zdziwiło go i zarazem rozczuliło.
Co też się musiało dziać w owem sercu tej skąpej, starej dziewczyny, która przez lat trzydzieści z wysiłkiem niesłychanym gromadziła swój skarb, nie wydając z niego nigdy choćby jednego sou ni dla siebie, ni dla drugich?
Ale ostatecznie Pascal jeszcze wszystkiego nie zrozumiał, chciał więc poprostu okazać się wdzięcznym i dobrym.
— Dzielna z ciebie kobieta, Martyno. Wszystko ci będzie zwróconem... Zdaje mi się niewątpliwie, że niebawem umrę...
Lecz Martyna nie pozwoliła mu dokończyć. Cała jej istota podniosła bunt przeciwko takiemu przypuszczeniu, a z ust wybiegł okrzyk głośnego protestu.
— Umrzeć, pan... Umrzeć przedemną! Nie chcę, zrobię wszystko, byle tylko temu zapobiedz i zapobiegnę!
I padła na kolana przed łóżkiem, złapała go swemi rękoma drżącemi, obmacywając, by się dowiedzieć, gdzie go bolało i, podtrzymując, jak gdyby sądziła, że w ten sposób nikt nie ośmieli się go jej zabrać.
— Niech pan mi zaraz powie, co panu dolega, będę pana pielęgnowała i ocalę. Jeżeli potrzeba panu mojego życia, dam je bez wahania... Mogę czuwać nad panem całemi dniami, całemi nocami. Jestem jeszcze silną, och! będę daleko silniejszą, niżeli choroba, przekona się pan... Umierać, umierać! och to niemożliwe!
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/486
Ta strona została przepisana.