Pascal jednak ukazał się nieugiętym. Przez całe życie bowiem tyle względów i ustępstw okazywał matce, że teraz, jak sądził, zdobył już sobie prawo bronienia się przed nią w chwili śmierci. Nie chciał jej widzieć. Służąca musiała przysięgnąć mu, że będzie milczała jak grób. Pod tym jedynie warunkiem ponownie się do niej uśmiechnął.
— Idź prędko... O! jeszcze mię zastaniesz przy życiu; zaraz tak nie umrę.
Wreszcie bielić się zaczął dzień, poranek smutny i bezbarwny, jak zawsze w listopadzie. Pascal kazał otworzyć okiennice; zostawszy sam, patrzył, jak rośnie owo światło tego dnia ostatniego, który bez wątpienia może przeżyć. Dnia poprzedniego padało, słońce zatem jeszcze było zamglone i niewidzialne. Słyszał, jak na jaworach budziły się ptaki, podczas gdy z bardzo daleka, z dalekiej okolicy, jeszcze uśpionej, dochodził świst lokomotywy, brzmiący niby skarga. A on był sam, sam jeden w domu ponurym tak, iż czuł wybornie jego pustkę i milczenie. Dzień robił się zwolna, a Pascal śledził nieustannie, patrząc na szyby, gdzie widniała biel coraz to większa. Potem światło świecy zostało całkowicie stłumione, a pokój ukazał się już cały w świetle dziennem. Pascal był pewien, iż przyniesie mu to ulgę i nie zawiódł się zgoła, gdyż napływały teraz wspomnienia pocieszające i dzięki obiciu barwy jutrzenki i dzięki każdemu sprzętowi, które znał tak dobrze, dzięki łóżku próżnemu, w którem tyle kochał, a gdzie kazał się ułożyć by skonać. Pod wysokim sufitem, po całym pokoju zawsze jeszcze pływały strumienie czystej młodości i nie-
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/489
Ta strona została przepisana.