Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/506

Ta strona została przepisana.

I szybkim krokiem ruszyła naprzód. Serce biło jej tak gwałtownie, że się formalnie dusiła. Słońce zniknęło po za wzgórzami Sainte-Marthe; szron drobny spadać zaczął z szarego, listopadowego nieba, a w chwili gdy Klotylda skręciła na drogę des Fenouilleres, ujrzała pzed sobą, ponownie Soulejadę, której powierzchowność, żałobna, opuszczona, smutna, zmroziła ją, złem przeczuciem.
Ale istny cios ugodził Klotyldę w samo serce, gdy poznała Ramonda, który stał w przedsionku i zdawał się na nią czekać. Istotnie czatował na nią, zszedł na dół, chciał bowiem uratować się od jakiej wielkiej straszliwej katastrofy. Zdążała zdyszana, minęła jawory, potem skierowała się ku źródełku, byle tylko skrócić sobie drogę, aż tutaj raptem, zamiast Pascala, którego wciąż jeszcze spodziewała się ujrzeć, spostrzegła Ramonda. Uważała to za niechybną przepowiednią nieszczęścia. Ramond był bardzo blady i bardzo wzruszony, mimo wszelkich wysiłków, by nad sobą zapanować. Milczał, czekając, aż go Klotylda sama zapyta. Ta znowu dusiła się, lecz nie mówiła ani słowa. I w ten sposób weszli do domu; Ramond zaprowadził ją do jadalni, gdzie ponownie stali kilka minut w milczeniu, patrząc sobie z trwogą w oczy.
— Chory jest, nieprawdaż? — wyjąkała wreszcie Klotylda.
Ramond powtórzył poprostu:
— Tak, chory.
— Domyśliłam się, widząc pana tutaj. Ależ musi być bardzo chory, skoro nie wyszedł naprzeciwko mnie?