Ale młoda kobieta głową tylko dała znać, iż odmawia.
— No, widzisz, jadłaś śniadanie w Marsylii, w bufecie, nieprawdaż? Od tej chwili nic nie miałaś w ustach. Czyż to rozsądnie? Wcale się nie zgodzę na to, byś i ty zachorowała, ty także... Martyna ma rosół. Do tego przyrządzi kurę... Zejdź na dół i zjedz choć kawałek, jeden kawałeczek, a ja tutaj tymczasem zostanę.
Klotylda znowu tylko gestem odmówiła. Wreszcie mruknęła:
— Błagam cię, babciu pozostaw mię w spokoju... Nie mogłabym, udusiłabym się.
I zamilkła znowu. A przecież nie spała, jeno oczy otworzywszy szeroko, wpatrywała się uporczywie w twarz Pascala. Godzinami całemi ani się nie ruszyła, wyprostowana, nieruchoma, jakby nieprzytomna, ciągle patrząca na zmarłego. O dziesiątej usłyszała jakiś szmer: to Martyna przyniosła drugą lampę. Około jedenastej Felicyta, czuwająca dotychczas w fotelu, objawiła niepokój, wyszła z pokoju, potem wróciła ponownie. Od tej chwili wchodzono i wychodzono; jakaś atmosfera zniecierpliwienia zaczęła otaczać Klotyldę ze strony dwu innych kobiet, a ta wciąż czuwała z oczyma szeroko rozwartemi. Północ wybiła, a pod czaszką Klotyldy ciągle tylko jedna myśl uporczywie się kołatała: dlaczego ona go posłuchała? Gdyby została, ogrzewałaby go całym ogniem swej młodości i żyłby do tej pory! Dopiero koło godziny pierwszej mroczyć się jej zaczęło w głowie, zmora ją dusiła i wpadła w sen głęboki, zmęczona podróżą i rozpaczą.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/515
Ta strona została przepisana.