jeszcze kroku, bojąc się, by nie przybyła do Soulejady za późno.
Znalazłszy się atoli w domu, Felicyta nabrała otuchy. Nic znowu nie nagliła; miała noc całą do rozporządzenia. Chciała przecież mieć po swojej stronie Martynę, wiedziała zaś doskonale, że ta kobieta prosta, fanatycznie pobożna, jednemu hasłu nigdy nie zdoła się oprzeć. To też, gdy zeszła na dół, by zobaczyć, jak Martyna przyprawiła kurę, zaczęła udawać, iż smuci ją niezmiernie myśl, że syn jej umarł, nie pogodziwszy się z Kościołem. Wypytywała służącą o szczegóły. Ta znowu rozpaczliwie potrząsała głową: nie! nie było księdza; pan nawet się nie przeżegnał. Ona tylko uklęknąwszy, odmawiała modlitwy za konających, co, rzecz pewna, nie wystarcza do zbawienia duszy. A przecież modliła się z takim zapałem, by pan z łaski Boskiej dostał się do nieba.
Felicyta, wpatrując się w kurę, z miną niby to roztargnioną, zaczęła głosem stłumionym:
— Ach! biedna Martyno! Do nieba nie dostanie się ten nieszczęśliwy, gdyż najbardziej będą mu szkodziły owe papiery, które pozostawił po sobie w szafie. Nie rozumiem, jak jeszcze piorun z nieba nie spadł na te papiery, aby je spalić. Jeżeli dozwoli się na ich wyniesienie stąd, będzie to zaraza istna, hańba i potępienie piekielne na wieki wieków.
Martyna pobladła.
— A więc zdaniem pani zniszczenie papierów — to dobry uczynek, który odkupi duszę pana?
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/517
Ta strona została przepisana.