Czyż należało zakłócać jego spoczynek; czy nie wskrzesi go takie wstrząśnienie? Obie aż zbladły na myśl podobną.
Felicyta posunęła się już naprzód z ręką, wyciągniętą. Cofnęła się przecież.
— Jestem za mała — wybełkotała. — Sprobój ty teraz, Martyno.
Z kolei zatem służąca zbliżyła się do łóżka. Porwały ją jednak takie dreszcze, że zaraz musiała się cofnąć, inaczej z pewnością by upadła.
— Nie, nie mogę. Zdaje mi się, że pan otworzy oczy.
I obie drżące, pomięszane stały jeszcze przez chwilę w pokoju, wśród ciszy zupełnej, wobec majestatu śmierci, twarz w twarz z Pascalem znieruchomionym na zawsze i Klotyldą unicestwioną pod ciężarem swego wdowieństwa. Być może, iż szlachetność życia, poświęconego pracy, tryskała z tej głowy milczącej, która całym ciężarem strzegła swego dzieła. Ogień gromnic wydawał się bardzo bladym. Dreszcz obawy świętej wstrząsnął nimi i wypędził je z pokoju.
Felicyta, taka dzielna, która dawniej nawet i przed krwią się nie cofała, teraz uciekła, jakby ją kto ścigał.
— Chodź, chodź, Martyno! Znajdziemy co innego, poszukamy dłuta.
W sali odetchnęły. Służąca przypomniała sobie wówczas, iż klucz od biurka musi leżeć na stoliczku nocnym pana, widziała go tam bowiem wczoraj w chwili ataku. Poszły zobaczyć. Matka nie odczuwając żadnych skrupułów, otworzyła ów sprzęt. Znalazła atoli jedynie
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/521
Ta strona została przepisana.