Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/533

Ta strona została przepisana.

sierpnia, z niebem rozpalonem; ale okiennice, starannie przymknięte, przepuszczały przez szczeliny jedynie wąskie pasemka światła słonecznego, przerzynające następnie cień, który zalegał obszerną salę. Jakiś spokój rozleniwiały, jak zwykle w niedzielę, panował na dworze; jedynie dźwięk dzwonów dolatywał zdaleka, nawołując na nieszpory. W domu pustym nie rozlegał się ani jeden szmer nawet; matka i dziecko byli sami, ponieważ służąca prosiła o wyjście przed objadem, by odwiedzić krewniaczkę na przedmieściu.
Przez chwilę Klotylda przyglądała się swemu dziecięciu, wielkiemu chłopakowi, który już liczył trzy miesiące. Połóg odbyła w ostatnich dniach maja. Już od dziesięciu miesięcy nosiła żałobę po Pascalu, długą i zwyczajną suknię czarną, w której była bosko piękną i bardzo zgrabną, niezwykle smukłą, z obliczem tak młodem jeszcze, a pełnem smutku, okolonem podziwu godnemi blond włosami.
Nie mogła się śmiać, ale odczuwała dużą rozkosz na widok owego pięknego dziecięcia, tłustego i różowego, z usteczkami powalanemi jeszcze mlekiem; spojrzenia jego goniły jeden z owych promieni słonecznych, które się wdzierały do pokoju. Ten promień zdawał się dziwić je bardzo a bardzo. Potem atoli zjawił się sen; dziecię opadło na ramiona matki, opierając o łono główkę okrągłą i łysą, choć już tu i owdzie posianą rzadkiemi, płowemi włosami.
Wówczas Klotylda ostrożnie wstała i złożyła syna w kołyskę, stojącą tuż przy stole. Przez chwilę jeszcze