Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/538

Ta strona została przepisana.

A przecież była jeszcze i owa sośninka pełna cieniu gęstego, a ciepłego, gdzie pod nogami trzeszczały szpilki sosnowe; było klepisko niezmierne, wyłożone mchem gęstym, który nie raził łopatek; stąd zaś, leżąc na wznak, można było podziwiać wieczorem całe niebo, gwiazdami gęsto zasiane!
Były tam nadewszystko owe jawory-olbrzymy, pod których gałęziami codziennie porą letnią szukali z upragnieniem wczasu i spokoju, przysłuchując się śpiewowi orzeźwiającemu źródełka, jego głosikowi kryształowemu, który nie zamierał przez cały ciąg stuleci!
Wszędzie więc, w całej Soulejadzie, w starych cegłach domu, w każdym atomie ziemi, w każdej cząsteczce odczuwała pulsowanie ciepła choć kilku kropel ich krwi, choć odrobiny ich życia wspólnego, zmieszanego pospołu ze sobą.
Nadewszystko jednak lubiła przebywać za dnia w sali, która ongi była przeznaczoną na obopólną prace.
Tutaj bowiem rodziły się wspomnienia najprzyjemniejsze i najlepsze.
I w sali meble pozostały te same, przybył zaledwie jeden sprzęt nowy: kołyska. Stół doktora stał na dawnem miejscu, koło okna z lewej strony: mógłby wejść, usiąść i zabrać się do roboty, ponieważ nawet krzesła nie odsunięto.
Na drugim stole, ustawionym w środku, do dawne
go stosu książek i broszur przybyła zaledwie jedna nowość, spis bielizny dziecięcej, który Klotylda chciała teraz właśnie uważnie przejrzyć.