Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/54

Ta strona została przepisana.

I nawet wówczas, gdy wszystkie studnie sąsiednie wyschły, Soulejada zachowała swoje źródło, podtrzymujące bezwątpienia przy życiu już od lat stu owe jawory olbrzymie. Od wieków, bezustannie nocą i dniem ta wątła struga wody, zawsze równo płynąca, wyśpiewywała zawsze ten sam śpiew czysty, o kryształowych dźwiękach.
Klotylda, pokręciwszy się pomiędzy krzewami bukszpanu, dochodzącemi jej aż do ramienia, wróciła na chwilę do domu po haft, poczem przyszedłszy tu ponownie, usiadła przy stole kamiennym, wkopanym w ziemię koło fontanny. Ów stół, ponieważ pijano tutaj niekiedy kawę, otoczono kilku ławkami.
Napozór zdawałoby się, przynajmniej zdaleka, że Klotylda całą uwagę skupiła na swojej robocie. Tylko od czasu do czasu rzucała spojrzenie, możnaby sądzić, poprzez konary drzew, ku upałowi, srożącemu się poza obrębem jaworów i ku oślepiającym blaskom rozpalonego powietrza. W rzeczywistości przecież wzrok jej, przysłonięty długiemi rzęsami, kierował się jedynie ku oknom doktora.
Panowała tam pustka; nawet cieniu nie było. I za każdem spojrzeniem przybywał do jej serca nowy smutek, nowa uraza za owo opuszczenie, na które ją skazywał, za ową wzgardę, okazywaną jej widocznie po wczorajszej sprzeczce. A tymczasem ona wstała z taką żądzą żywą natychmiastowego pogodzenia się! Doktór zaś oczywiście nie śpieszył się, widocznie jej nie kochał, skoro mógł gniewać się dalej. Zwolna też chmura coraz ciemniejsza powlekała oblicze Klotyldy, gdyż ta ostatnia