pełniła mnóstwem marzeń jak najnierozsądniejszych, i prowadziła do raju, pełnego kwiatów, jakich nie było na świecie.
I była zawsze taką samą, czuła nawet w głębi duszy, że teraz również pozostała tem, czem była dawniej, mimo potoku owego życia, potoku, który ją bezustannie przekształcał.
I jej myśl wówczas przeskoczyła znowu do Pascala, jemu bowiem zawdzięczała — a czuła wdzięczność głęboką — że ją zrobił tem, czem była teraz.
Niegdyś, całkiem jeszcze maleńką, wyciągnął on ją i uratował z pośród otoczenia nader marnego, zabrawszy do siebie. Do tego kroku skłoniło go w pierwszej chwili bezwątpienia jego dobre serce, lecz rzecz jasna również, iż chciał wypróbować na niej, jak też wyrośnie, skoro się ją przesadzi w inne otoczenie, pełne prawdy i czułości.
Stale się tem bowiem zajmował i oddawna już sobie obmyślił taką teoryę, którą chciał teraz w praktyce na wielkie rozmiary wypróbować: wychowanie dzięki wpływom otoczenia, uszlachetnienie, wyleczenie nawet, cała istota poprawiona i uratowana zarówno fizycznie jak i moralnie.
Tak, bezwarunkowo, jemu zawdzięcza ona najlepszą część swej istoty, przeczuwała bowiem, do jakiego stopnia mogła wyróść na gwałtowną fantastyczkę, gdyby on był nie nauczył jej odwagi i nie dał miłości.
Ostatecznie samo życie w owym ogrodzie cudnym, pod niebem gorącem, rzuciło ich w objęcia wzajemne; ostatnie zaś następstwo owej dobroci i wesela tworzyło
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/541
Ta strona została przepisana.