nadała koniecznie i pracowała koniecznie, od chwili zwłaszcza, gdy została matką, bezustanku zajętą swem dziecięciem, już nie odczuwała nadal gorączki nieświadomości, gorączki, która mroziła, niby wiatr zimny, jej gardło.
Bez żadnego wahania pozbyła się wszelkich marzeń niepokojących, a jeżeli jeszcze dręczyła ją jaka obawa; jeżeli jaka przykrość codzienna napełniała jej serce, znajdowała podporę, tudzież opokę jak najskuteczniejszą w tej myśli, że dziecię jej ma już o jeden dzień więcej, a nazajutrz jeszcze będzie miało więcej o dzień jeden tak, iż dzień po dniu, karta po karcie życie jego będzie się rozwijało.
To ją wywyższało ponad wszelkie smutki i nieszczęścia.
Miała pole do działania, miała przed sobą cel i czuła jakąś błogość niewymowną a szczęśliwą, będąc przekonaną, że czyni to, po co ją tutaj na ziemię przysłano.
Tymczasem nawet w tej minucie zrozumiała, że fantastyczność jeszcze w niej całkowicie nie zamarła.
Jakiś szmer lekki zakradł się właśnie do sali wśród tego głębokiego milczenia, Klotylda podniosła głowę: co to za pośrednik boski przeleciał w tej właśnie chwili? Być może właśnie, że jej drogi nieboszczyk, którego właśnie opłakiwała, a który chciał na nią w danej chwili wywrzeć swój wpływ pożądany.
Zawsze więc przecież była jeszcze nieco owem dawniejszem dziecięciem wierzącem, ciekawem tajemnicy, czującem potrzebę nieświadomą zagłębiania się w tajemnicy.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/546
Ta strona została przepisana.