W pośrodku zaś tego tłumu, w chwili swego tryumfu największego Felicyta stała jeszcze dumniejsza, niż zazwyczaj, ona, która była jedną z monarchii za czasów drugiego cesarstwa, wdowa, nosząca godnie żałobę po rządzie, rozpadłym w gruzy, teraz zwyciężyła znowu rzeczpospolitą, zmuszając ją w osobie podprefekta do tego, by przybyła tutaj pozdrowić ją i podziękować.
Z początku uchwalono, że zabierze głos jedynie mer, przedstawiciel miasta, lecz od wczoraj było już prawie pewnem, iż przemówi również i sam podprefekt.
Z tak daleka Klotylda mogła dostrzedz i rozróżnić jedynie tłum ogromny surdutów czarnych i sukien jasnych, skąpanych w promieniach słonecznych.
Potem z odległości doleciały urwane dźwięki muzyki, muzyki, wykonywanej przez wiejską orkiestrę amatorską, wiatr przynosił chwilami dźwięki tonów, wygrywanych na trąbach.
Teraz już odeszła Klotylda od okna i otworzyła wielką szafę dębową, by ułożyć tam swoją robotę, przez chwilę porzuconą na stole.
W owej to właśnie szafie, niegdyś pełnej rękopismów doktora, teraz ułożyła bieliznę dla dziecka, choć jeszcze zostało bardzo dużo próżnego miejsca.
To też obecnie wydawała się pustą, ogromną, wprost potworną; a na półkach odsłoniętych i nagich leżały teraz jedynie delikatne fartuszki, kaftaniczki maleńkie i drobne czepeczki, małe śliniaczki, koszulki niewielkie, słowem cała ta bielizna delikatna, lekka niby piórka pisklęcia, spoczywającego jeszcze w gniazdeczku.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/552
Ta strona została przepisana.