cym chwałą kraj rodzinny; albo może, co jeszcze lepiej, jednym z owych patryarchów ludu, którzy uśmierzają namiętności i wymierzają sprawiedliwość.
I były to marzenia, jak każdej matki, przekonanie, że zrodziła oczekiwanego wielkiego człowieka; w owej zaś nadziei, w owem przekonaniu uporczywem każdej matki o niezawodnym tryumfie swego dziecka, tkwiła nadzieja, równająca się życiu samemu, przekonanie, które daje ludzkości odżywczą siłę, tudzież ochotę do życia.
Czem będzie owo dziecię?
Patrząc na niego, usiłowała wynaleść podobieństwa. Po ojcu wzięło, bezwątpienia, czoło i oczy, coś wzniosłego i silnego w uformowaniu czaszki. Siebie samą znowu poznawała w jego usteczkach zgrabnych i delikatnym podbródku.
Potem atoli, już zaniepokojona, wyszukiwała podobieństwa jeszcze do innych, strasznych przodków, tych wszystkich, którzy byli zapisani na Drzewie, roztaczającem wszędzie prąd dziedziczności. Czyż może będzie przypominało tego lub owego, albo może jeszcze innego?
Wiara w życie, wpojona w niej przez mistrza, nadawała jej mnóstwo odwagi, niewzruszalności i męstwa. Co tam znaczą nieszczęścia, cierpienia, niechęci! Zdrowie zawsze tkwi w trudzie z pracy ogólnej, w onej sile, która zapładnia i rodzi. Trud nie poszedł na marne, skoro na samym końcu miłości znalazło się dziecię. Od tej chwili nadzieja nie zagasła ani na chwilę, mimo ran otwartych, mimo czarnego obrazu występków ludzkich.
Oto życie wieczne, życie pożądane, życie, które zmusza, by je uważać za dobre, skoro ludzie żyją. z takim zachwytem, wśród niesprawiedliwości i męczarni.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/560
Ta strona została przepisana.