Pewien był atoli, że jego teorya pewnego poranku runie w kawałki; to też uważał ją tylko za wytłomaczenie przejściowe, odpowiednie do dzisiejszego stanu owego zagadnienia, — zagadnienia, badającego życie do głębi, choć źródło i początek tego ostatniego zdają się ciągle wymykać przed poznaniem ludzkiem.
Ach! owa dziedziczność, cóż to była za obszerna dla niego dziedzina do rozpamiętywań bez końca! Trzeba bowiem było włączyć do rachunku również i wypadki niespodziewane, nadzwyczajne; podobieństwo zresztą dzieci do rodziców nie bywa zawsze zupełnem, nie pojawia się zawsze z pewnością matematyczną.
Doktór sporządził nasamprzód dla swojej rodziny drzewo genealogiczne, logicznie przeprowadzone, gdzie wpływy, z pokolenia na pokolenie, proporcyonalnie podzielił po połowie, wpływy ojca i matki na każde dziecko. Rzeczywistość żyjąca przecież, niemal na każdym kroku, zaprzeczała teoryi. Dziedziczność, zamiast wytwarzać podobieństwa, zdążała jedynie ku podobieństwu; powstrzymywały ją przecież od niego okoliczności i otoczenie.
Doszedł więc po niejakim czasie do tego, co nazywał hypotezą wydzielania komórek. Zycie jest tylko ruchem, dziedziczność zaś — to ruch połączony, wspólny; za jej sprawą komórki, mnożąc się wzajemnie, popychały się, zatracały, ustalały, każda ze swej strony wykonując pewien wysiłek w kierunku dziedziczności; w skutek tego po wyginięciu podczas owej walki komórek słabszych, powstawały znaczne zmiany, pojawiały się organy całkowicie odmienne.
Strona:PL Zola - Doktór Pascal.djvu/61
Ta strona została przepisana.