Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/101

Ta strona została przepisana.

przysiadłszy, utrzymywała na nosie leciuchną rurkę szklanną.
— Henryka nie było dziś na śniadaniu, odpowiedział sucho.
Przyjęcie to zmięszało malarza.
— A, nie było go... Przepraszam pana. Do widzenia.
— Do widzenia.
Wyszedłszy, Klaudyusz zaklął przez zęby. Kompletne już nieszczęście. I Fagerolles wymyka mu się również. Zły był teraz na siebie, że przyszedł tutaj, że tak go zajmowała ta ulica malownicza, wściekły na siebie za tę gangrenę romantyczną, która pojawiała się w nim mimo jego woli zawsze jeszcze: może to właśnie jego nieszczęście te jakieś fałszywe pojęcia, które czasami czuł niby baryerę stającą mu w poprzek czaszki. I kiedy ponownie wyszedł na nadbrzeża, przyszło mu na myśl wejść do siebie, aby przekonać się, czy też rzeczywiście obraz jego był tak bardzo złym. Ale sama ta myśl już przejmowała go drżeniem. Pracownia wydawała mu się jakiemś miejscem okropności, w którem żyć jest mu niepodobieństwem, tak jak gdyby tam pozostawił trupa uczuć martwego. Nie, nie, wejść na te trzy piętra, otworzyć drzwi, zamknąć się tam oko w oko z tem: trzeba było na to siły przechodzącej jego odwagę! Przeszedł Sekwanę i szedł ulicą Saint-Jacquei. Tem gorzej! zbyt jest nieszczęśliwym, szedł na ulicę Enfer wyciągnąć Sandoza. Małe mieszkan-