Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/105

Ta strona została przepisana.

następnie zaś popchnęli klamkę sklepu, w którym mieścił się Mahoudeau.
Sklep, dość obszerny, był zapełniony niemal stosem gliny, kolosalną „Bachantką“ wpół przewróconą na skale. Tarcice, które ją unosiły, uginały się pod ciężarem tej bezkształtnej jeszcze masy, w której rozróżnić można było dopiero łono olbrzymki i uda podobne do wież. Woda ściekała na podłogę; cebrzyki obłocone walały się dokoła, kałuża gipsu zabrudzała kąt jeden cały, kiedy tymczasem na pozbijanych z desek stołach pozostałych po dawnej owocarni, porozstawiane były w nieładzie odlewy starożytnych posągów, których kontury pokrywał delikatnym ciemnym rąbkiem pył, zbierający się zwolna. Wilgoć i mdły wyziew gliny zmaczanej napełniały tu powietrze. A ta nędza rzeźbiarskich pracowni, ten brud nieodłączny od zawodu, występował jawniej jeszcze w przyćmionem, bladawem świetle zamazanych szyb wystawowych.
— A! to wy! zawołał Mahoudeau, siedzący przed swoją kobietą i zajęty właśnie paleniem fajki.
Był on niski, chudy, o twarzy kościstej, pooranej już zmarszczkami w dwudziestu siedmiu latach; włosy jego czarne, zwichrzone, spadały na czoło, niezmiernie niskie; a pośród tej larwy żółtej, straszliwej jakiejś brzydoty, patrzały oczy pogodne, istne oczy dziecka, jasne i puste, które uśmiechały się zachwycająco. Syn kamieniarza