Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/11

Ta strona została przepisana.

rych uginały się ciężarem. I widać było jeszcze wir wody, wysoki komin łazienek na rzece, nieruchomy łańcuch statku od czyszczenia kanałów, kupy piasku przy porcie, na wprost, całą, zbitą masę przedmiotów, cały ten świat zapełniający wielkie koryto, kanał wyżłobiony od jednego końca horyzontu do drugiego. Niebo migało, fala toczyła już tylko ciemności pośród huku gromów.
— O! mój Boże! skończone... O! mój Boże! co się ze mną stanie
Deszcz w tej chwili począł znów padać, tak uparty, takim pędzony wiatrem, że formalnie zamiatał wybrzeże z gwałtownością spuszczonej śluzy.
— Czekaj, pozwól mi wejść do domu, — rzekł Klaudyusz, — nie podobna już wytrzymać.
Oboje mokli. Przy slabem świetle gazowej latarnika rogu ulicy Femme-sans Tête, widział jak ociekała wodą z przyległą do ciała suknią w tym potopie co się rozbijał o bramę. Zdjęła go litość: wszakże raz w taką samą burzę wieczorem podjął psa z trotoaru! Ale to go gniewało, że się rozrzewnia, nigdy nie wprowadzał do siebie dziewczyn, okazywał im zawsze, że o nie niedba, chorobliwą nieśmiałość okrywając pozorem fanfaronady brutalnej; ta zaś, doprawdy, uważała go za zbyt już głupiego chyba, aby napastować w ten sposób jakąś przygodą zmyśloną, dobrą jedynie na deski wodewilu. Mimo to powiedział w końcu: