Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/112

Ta strona została przepisana.

wieść nieporządne swe życie bez pieniędzy i baz długów; i ta wrodzona sztuka używania za darmo jednoczyła się w nim z bezustanną nieszczerością, z potrzebą kłamstwa, której nabył pośród swej rodziny, rodziny nabożnisiów, gdzie troska o to, by nie odkryto jego występków, znaglała go do wiecznego kłamania, w każdym przedmiocie, o każdej porze, częstokroć bezpotrzebnie nawet. Na uśmiech Sandoza dał on przepyszną odpowiedź, odpowiedź mędrca, co już żył wiele.
— O! wy inni nie znacie jaką wartość ma pieniądz.
Na ten raz zakrzyczano go. Co za mieszczuch! I jak grad sypały się dalsze gwałtowne napaści, kiedy lekkie pukanie w szybę położyło koniec tej wrzawie.
— A! jakaż ona nieznośna wiecznie! wymówił Mahoudeau z gestem zniecierpliwienia.
— Co? kto to? czy to ze składu ziół? zapytał Jory. Pozwól jej wejść, to będzie zabawne.
Drzwi zresztą otwarły się, nie czekano na pozwolenie i sąsiadka, pani Jabouille, Matylda, jak ją zwano poufale, ukazała się na progu. Miała lat ze trzydzieści, twarz płaską, spustoszoną wychudzeniem, z oczyma namiętnemi o powiekach sinawych i znużonych. Opowiadano, że księża wydali ją za mąż za zawiędłego, niskiego Jabouille, wdowca, którego sklep z ziołami szedł wówczas bardzo dobrze, dzięki nabożnej klienteli tej dzielnicy. Co prawda, od czasu do czasu pojawia-