Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/115

Ta strona została przepisana.

wreszcie, chcąc go podrażnić prawdopodobnie, usiadła nagle na kolanach rzeźbiarza z zaniedbaniem dziewczyny.
— Nie, daj pokój, powiedział tenże wstając. Mam zajęcie... Nieprawdaż, słuchajcie, wszakże czekają na nas?
Mrugnął powiekami, spragniony jakiej porządnej włóczęgi. Wszyscy odpowiedzieli, że czekano na nich i dopomogli mu okrywać rozpoczęty posąg starem płótnem, zmaczanem w cebrzyku.
Matylda jednak z miną uległą choć zrozpaczoną, nie odchodziła. Stała zmieniając wciąż tylko miejsce, ilekroć ją potrącono; kiedy tymczasem Chaine, który już nie pracował, wlepiał w nią wielkie swe oczy ponad płótnem pełen żarłocznej żądzy bojaźliwego. Dotychczas wciąż nic nie mówił. Ale kiedy Mahoudeau wychodził wreszcie z trzema towarzyszami, zdecydował się i przemówił głosem głuchym i niewyraźnym od długiego milczenia:
— Powrócisz?
— Bardzo późno. Jedz tu i śpij... Do widzenia.
I Chaine pozostał sam z Matyldą w wilgotnym sklepie pośród stosu gipsu i kałuż wody w ja snem dziennem świetle zamazanych szyb wystawowych, oświetlających rażąco ten kąt nędzy źle utrzymany.
Na ulicy Klaudyusz i Mahoudeau poszli przodem, za nimi zaś postępowali dwaj inni; i Jory