Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/116

Ta strona została przepisana.

oburzył się, kiedy Sandoz zaczął żartować z siego, utrzymując że zrobił konkietę Matyldy.
— A! nie, ona jest okropna, mogłaby być matką nas wszystkich. To dopiero obrzydliwa stara suka, której już brak kłów nawet!... A potem jeszcze zatruwa powietrze apteką.
Ta przesada rozśmieszyła Sandoza. Wzruszył ramionami.
— Dajże pokój, tyś nie taki wybredny, bierzesz nie lepsze wcale.
— Ja! gdzież to?... A czy wiesz, że tam z a naszemi plecami, ona skoczyła na Chaine’a. A! świnie, teraz raczą się tam razem!
Nagle Mahoudeau, który zdawał się zupełnie zatopionym w jakiejś poważnej z Klaudyuszem dyspucie, odwrócił się żywo, w trakcie rozpoczętego zdania, aby powiedzieć:
— Bo ja kpię sobie z tego! co mnie to obchodzi!
Kończył dalej przerwane zdanie do towarzysza; a o dziesięć kroków dalej ponownie rzucił przez ramię:
— A potem Chaine na to za głupi!
Nie mówiono już o tem. Wszyscy czterej poszli wzdłuż bulwaru Inwalidów, zajmując niemal całą jego szerokość. Zwykle tak bywało, gromadka zwiększana po trochu towarzyszami przyczepiającymi się po drodze, zamieniała się w pochód hordy idącej na wojnę. Zuchy te, piękne młodością lat dwudziestu, brały w posiadanie bruk wielkiego miasta. Ilekroć znaleźli się razem, zda-