Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/117

Ta strona została przepisana.

ło się, że ich poprzedzała wojennych trąb muzyka, chwytali Paryż cały jedną dłonią i wkładali go spokojnie do swych kieszeni. Nikt nie wątpił już o zwycięztwie, przeprowadzali stare, zużyte swe obówie i zniszczone paltoty z miną jutrzejszych tryumfatorów, gardząc wszystką swą wiedzą, boć przecie wystarczało im, wedle własnych pojęć, chcieć aby zostać panami całego tego zbytku, pośród którego przechodzili. A do tego nie dochodziło się bez niezmiernej pogardy dla tego wszystkiego, co nie było ich sztuką, bez pogardy dla majątku, pogardy dla świata, pogardy dla polityki przedewszystkiem. Po co te wszystkie obrzydliwości? Wszystko to tylko zepsucie! Wyniosła jakaś pyszna unosiła ich niesprawiedliwość, własnowolna ignorancya wszelkich konieczności życia społecznego, szalone marzenie, by prócz artystów nic więcej nie było na ziemi. Chwilami była to głupota, zaślepienie, ale ta właśnie namiętność czyniła ich tak odważnymi i tak silnymi.
Klaudyusz ożywił się. Wracała mu napowrót wiara w tem cieple nadziei razem przez ogół składanych. Z męczarni rannych pozostawało mu zaledwie lekkie jakieś odrętwienie i począł nawet rozprawiać na temat swego obrazu z Sandozem i Mahoudeau, klnąc się, co prawda, że go podrze jutro. Jory, niesłychany krótkowidz, zaglądał starym damom pod kapelusze i rozpływał się w teoryach o produkcyi artystycznej: trzeba by-