Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/118

Ta strona została przepisana.

ło dawać się takim jakim się było, w pierwszym popędzie; on nigdy nie poprawia nic co napisze. I rozprawiając tak wszyscy czterej szli dalej bulwarem, którego wpół opustoszenie, długie szeregi pięknych drzew ciągnące się dwoma sznury w nieskończoność, zdały się stworzonemi jak raz właśnie na arenę dla ich dysput. Ale kiedy dotarli do placu, sprzeczka stała się tak gwałtowną, że zatrzymali się na szerokiej przestrzeni. Klaudyusz w uniesieniu nazwał Jory’ego kretynem: alboż nie lepiej było zniweczyć swoje dzieło niż puszczać je w świat miernem? Tak, to było wstrętnem to poniżanie się nędzną spekulacyą, handlem. Ze swej strony znów Sandoz i Mahoudeau rozprawiali strasznie głośno. Mieszczanie mijający ich, zaniepokojeni, odwracali głowy, wreszcie poczęli się gromadzić dokoła tej grupy młodzieży, tak rozżartej na siebie, która, zdało się, pogryzie się chyba lada chwilę. Potem przechodnie rozeszli się podrażnieni, uwierzywszy, że to chyba farsa, skoro spostrzegli nagle jak od razu najzgodniejszym w świecie chórem wszyscy poczęli się zachwycać nad jakąś mamką jasno ubraną o długich seryzowych wstęgach. A! do licha! co to za ton! ot to zasługiwało na szkic! Zachwyceni przymrużali oczy i szli za mamką alejami, niby nagle przebudzeni dziwiąc się, że zaszli już tak daleko. Zachwycał ich ten plac, ze wszech stron otwarty niebu, na południe tylko ograniczony daleką perspektywą Inwalidów, unosił ich