— I cóż! weźmiemy go, potwierdził Sandoz z uporną swą miną.
— Bądź co bądź! zawtórowali Mahoudeau i Jory.
Puścili się znowu w dalszą drogę i włóczyli jeszcze; zaszli po za Magdalenę, minęli ulicę Tronchet. Wreszcie stanęli na placu Hawru, kiedy Sandoz zawołał:
— Ależ to idziemy do Baudequina?
Reszta zadziwiła się. Patrzcież szli do Baudequina.
— Co to za. dzień dziś? spytał Klaudyusz. Co? czwartek... Fagerolles i Gagnière muszą tam być w takim razie... Chodźmy do Baudequina.
I zapuścili się w ulicę Amsterdamską. Przebiegli wzdłuż Paryż, była to jedna z ulubionych ich przechadzek; mieli jednak i inne marszruty, czasami przebiegali z jednego końca na drugi nadbrzeża, lub też kawał porządny fortyfikacyj, od bramy Świętego Jakóba, albo wreszcie dochodzili do krańca Père-La-Chaise, poczem jeszcze włóczyli się po bulwarach zewnętrznych. Przebiegali ulice, place, zaułki, przepędzali dnie całe na takiej włóczędze, pokąd tylko nogi iść mogły jeszcze, jak gdyby chcieli zdobywać dzielnice jedne po drugich, rzucając hałaśliwe swe teorye frontonom domów; bruk zdawał się ich własnością, cały bruk deptany ich podeszwami, ten stary grunt wieczystego boju, zkąd wydobywało się upojenie dziwne, które rozmarzało ich naprzekór znużeniu.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/121
Ta strona została przepisana.