Kawiarnia Baudequina położona była przy bulwarze Batignolskim, na rogu ulicy Darcet. Niewiadomo, dla czego cała banda obrała ją sobie za miejsce schadzek, jakkolwiek jeden tylko Gagnière zamieszkiwał w tej dzielnicy. Zbierali się tam regularnie co niedziela wieczorem; potem, we czwartki około piątej, ci, którzy byli wolni przyjęli zwyczaj zachodzenia tam na chwilę. Tego dnia, w tak pięknem słońcu, stoliki na zewnątrz wystawione pod markizą, zajęte były wszystkie podwójnym rzędem gości, zalegających trotoar. Ale oni mieli dziwny wstręt do tego potrącania się łokciami, do tej publicznej wystawy; i popychając tu i owdzie zebranych, weszli do sali pustej i chłodnej.
— Patrzcież! Fagerolles jest sam! zawołał Klaudyusz.
Doszli do zwykłego, uprzywilejowanego ich stołu, w głębi, po lewej ręce i uścisnęli kolejno dłoń młodego chłopca, szczupłego i bladego, którego twarz dziewczęcą raczej niż męzką rozświecała para szarych, o jakiejś drwiącej serdeczności oczu; przez które przemykały stalowe połyski.
Wszyscy zasiedli, zamówiono piwo i malarz podjął:
— Wiesz, że dzisiaj poszedłem poszukać cię u ojca... Przyjął mnie ładnie!
Fagerolles, który przybierał układ zawadyaki i fanfarona, uderzył się po udach.
— A! nudzi mnie, ten stary!... Wyniosłem się
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/122
Ta strona została przepisana.