Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/123

Ta strona została przepisana.

dziś rano po scence. Chciałoby mu się, żebym mu rysował wzory do tych świństw cynkowych! Toć już dość tego cynku w szkole.
Ta blaga na koszt profesorów zachwyciła towarzyszy. Bawił ich, uwielbiali go za to bezustanne tchórzostwo, objawiające się pochlebstwem i dwulicowością tak łobuzowskie przytem lecz naturalne, że mu je wybaczano. Niepokojący jego uśmiech przechodził od jednego do drugiego, a równocześnie długie, smukłe palce, zręczności już wrodzonej, szkicowały na stoliku jakieś skomplikowane sceny rozlanem piwem. Miał on dziwną łatwość sztuki, rękę, której wszystko udać się musiało.
— A Gagnière, spytał Mahoudeau, nie widziałeś go?
— Nie, od godziny już tu jestem.
Ale Jory, milczący dotąd, trącił łokciem Sandoza, ukazując mu głową dziewczynę, siedzącą ze swoim panem u jednego stolika w głębi sali. Zresztą było zupełnie pusto i prócz tych dwojga było jeszcze dwóch innych tylko gości, dwóch sierżantów, grających w karty. Było to prawie dziecko jeszcze, jeden z tych dzieciuchów paryskich, które w dziewiętnastu latach zachowują jeszcze chudość niedojrzałego owocu. Rzekłbyś, piesek ufryzowany; deszcz drobnych krótkich blond włosków ponad delikatnie zakrojonym noskiem, szerokie śmiejące usta pośród różowej mordki. Przeglądała dziennik illustrowany, kiedy tymczasem