Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/124

Ta strona została przepisana.

jegomość poważnie zapijał maderę; a z ponad dziennika rzucała wesołe spojrzenia co chwila w stronę gromadki młodzieży.
— Co? ładna! szepnął Jory, który się zapalał. Na kogo też u diabła tak oczekuje?... Patrzy na mnie.
Nagle Fagerolles zainterweniował.
— E! proszę cię, bez żartów, ona jest moją! Czy ty wyobrażasz sobie, że siedzę tu godzinę po to tylko, by na was czekać!
Inni zaśmiali się. I zniżając głos, począł im opowiadać o Irmie Bécot. Tak jest, miał ją przypadkiem, raz jeden tylko. O! jakaż to zabawna mała! Znał całe jej dzieje, była córką korzennego kupca z ulicy Montargueil. Bardzo wykształcona zresztą, świadoma ortografii, aż do szesnastego roku bowiem uczęszczała do sąsiedniej szkoły. Odrabiała lekcye między dwoma workami soczewicy a kończyła edukacyę nie gdzie indziej jak na ulicy, żyjąc na trotoarze pośród bójek ulicznych, ucząc się życia z bezustannych plotek bezczepkowych kucharek, które wywłóczyły i rozbierały do naga wszystkie obrzydliwości dzielnicy przez ten czas, kiedy im odważano ser za pięć susów. Kiedy matka jej umarła, papa Bécot począł wchodzić w czulsze stosunki ze swemi służącemi, wielce rozsądnie, aby uniknąć latania po za domem; ale to mu dodało gustu do kobiet, trzeba mu było innych i niezadługo rzucił się w takie psie wesele, że zwolna cały sklep korzen-