Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/126

Ta strona została przepisana.

papieros z ust i pociągnęła sama; nie przerywając ani na chwilę swej paplaniny ulicznej sroki.
— Wyście wszyscy malarze, a! to zabawne!... A ci trzej tam dla czego mają takie nadąsane miny? Pochichoczcież się trochę, bo was połechczę, ja! zobaczycie!
W istocie Sandoz, Klaudyusz i Mahoudeau pomięszani, przypatrywali jej się dziwnie poważnie. Ale ona siedziała z uchem wytężonem, dosłyszała, że towarzysz jej powraca i rzuciła żywo tylko w twarz Fagerolles’owi:
— Wiesz, jutro wieczorem, jeśli chcesz. Przyjdź po mnie do piwiarni Bréda.
Potem włożywszy wilgotnego jeszcze papierosa napowrót w usta Jory’ego, poskoczyła wielkiemi krokami z rękoma w powietrzu z niesłychanie komicznym grymasem; a kiedy towarzysz jej powrócił z miną poważną, nieco blady, zastał ją nieruchomie siedzącą, z oczyma utkwionemi w tej samej rycinie ilustracyi. Scena ta odbyła się tak nagle, galopem takiego zabawnego komizmu, że dwaj sierżanci, jacyś poczciwcy widocznie, napowrót poczęli rzucać karty, pękając ze śmiechu.
Zresztą Irma zdobyła sobie ich wszystkich. Sandoz oświadczył, że jej nazwisko Bécot doskonale nadaje się do powieści. Klaudyusz pytał, czy nie zechciałaby mu pozować do studyum; Mahoudeau zaś widział ją już w statuetce „gamena“, która z pewnością znalazłaby nabywcę. Niezadługo odeszła, posyłając końcem paluszka, po za