Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/127

Ta strona została przepisana.

plecami jegomości pocałunki do całego stołu, grad pocałunków, który do reszty rozpłomienił Jory’ego. Ale Fagerolles nie chciał pożyczyć jej jeszcze, bezwiednie rad niezmiernie, że w niej odnalazł dziecko tegoż samego co on trotoaru, połechtany tem blagującem zepsuciem bruku, które było i jego właściwością.
Piąta była, cała gromadka kazała sobie raz jeszcze podać piwa. Zwykli goście dzielnicy zalegli sąsiednie stoliki a ci mieszczuchy rzucali ku kącikowi artystów z ukosa spojrzenia, w których pogarda mięszała się z pewnym niepokojem. Znano ich dobrze, poczęła się tworzyć o nich legenda. Oni tymczasem rozmawiali o najgłupszych w świecie rzeczach, o gorącu tego dnia, o tem jak trudno jest znaleźć miejsce w omnibusie z Odeonu, o od kryciu pewnego kupca win, u którego można było zjeść prawdziwego mięsa. Jeden z nich chciał rozpocząć rozprawę o partyi jakichś nędznych obrazów, które umieszczono w Muzeum Luksemburskiem, ale wszyscy byli tego samego zdania; płótna nie warte były ram. I nie mówili już, palili tylko, zamieniając zrzadka słowa i uśmiechy porozumienia.
— A, powiedzcież, zapytał wreszcie Klaudyusz, czy my czekamy na Gagnièra?
Zaprotestowano. Gagnière był nieznośny a zresztą on się zjawi skoro poczuje zapach zupy.
— To wynośmyż się, przemówił Sandoz. Jest