wszemu mężczyźnie dość silnemu, by je objął w swe posiadanie.
Na ulicy d’Enfer, kiedy Sandoz wpuścił do siebie czterech swych gości, zniknął ponownie w pokoju matki; pozostał tam przez kilka minut, potem powrócił nic nie mówiąc, z tym rzewnym uśmiechem na twarzy, z którym wychodził ztamtąd zawsze. I niebawem też w ciasnem jego mieszkanku poczęła się straszliwa wrzawa, śmiechy, rozprawy, wykrzyki. On sam przewodniczył dobrym przykładem, dopomagał w posłudze służącej, która unosiła się gorzkiemi wyrazy, bo już było pół do ósmej i baranina jej wyschnie z pewnością. Wszyscy pięciu, siadłszy do stołu, jedli już zupę, zupę cebulową, bardzo dobrą, kiedy ukazał się nowy współbiesiadnik.
— O! Gagnière! zaryczano chórem.
Gagnière mały, nie odznaczający się niczem, z twarzyczką lalkowatą i jakby zdziwioną, której broda okryta meszkiem, nadawała charakter blondyna, zatrzymał się przez chwilę u progu, mrużąc zielone oczy. Pochodził on z Melun i był synem bogatego mieszczanina, który właśnie pozostawił mu był dwa domy; malarstwa zaś uczył się sam w lesie Fontainebleau, malował pejzaże sumienne, jak najlepszej intencyi; ale prawdziwą namiętność jego stanowiła muzyka, istny szał muzyczny, ćwiek mózgowy, który go stawiał na równi z najbardziej rozjątrzonymi z całej tej bandy.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/129
Ta strona została przepisana.