słyszała, że pociera zapałki klnąc zcicha. Wszystkie mu zamokły, trzeba było iść po omacku.
— Trzymaj się poręczy i idź ostrożnie, stopnie są wysokie.
Schody, bardzo wązkie, widocznie dawne schody dla służby, miały trzy piętra wysokości, które przeszła wciąż się potykając. Następnie ostrzegł ją, że pójdą długim kurytarzem i puściła się nim też, dążąc tuż za swoim przewodnikiem, oburącz trzymając się ścian, idąc bez końca tym kurytarzem powracającym ku fasadzie ulicy. Potem nastąpiły znów schody, ale w szczytowej ścianie teraz, jedno piętro schodów drewnianych trzeszczących, bez poręczy, chwiejnych i ostrych, jak źle oheblowane deski młynarskiej drabiny. U góry sionka była tak mała, że potrąciła o młodzieńca, który właśnie szukał klucza. Nakoniec otworzył.
— Nie wchodź, czekaj. Inaczej znów się uderzysz.
I nie ruszyła się z miejsca. Dyszała, z bijącem sercem, a w uszach jej szumiało, zgnębiona do reszty tą długą wędrówką w ciemnościach. Zdawało jej się, że szła tu całe godziny, pośród jakiegoś labiryntu, wśród takiej komplikacyi piętr i zaułków, że nigdy nie zdołałaby zejść napowrót. W pracowni, słychać było wielkie kroki jakieś suwanie rękoma i spadanie rozmaitych przedmiotów, połączone z głuchemi wykrzykami. Potem drzwi zajaśniały.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/13
Ta strona została przepisana.