Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/133

Ta strona została przepisana.

ność szczęśliwą, która go przejmowała ilekroć widział ich u siebie, otaczających go, ręka w rękę, upojonych nadzieją. Ponieważ miał tylko jeden pokój, sypialnia jego stała dla nich otworem, a że brakło w niej krzeseł, dwóch lub trzech zawsze musiało zasiąść na łóżku. W gorące te letnie wieczory, okno było na oścież w niej otwarte i szeroki strumień powietrza wpływał do pokoju a na tle jasnego nieba nocy, zarysowywały się czarne kontury domów i dominujących ponad niemi wieży świętego Jakóba i drzew ogrodu Głuchoniemych. W dniach bogactwa bywało tam i piwo. Każdy przynosił z sobą swój tytuń, pokoik niebawem zapełniał się dymem, w końcu rozmawiano nie widząc się wzajem, późno w noc, pośród smętnej ciszy tej odległej dzielnicy.
Tego dnia, o dziewiątej, posługaczka przyszła powiedzieć:
— Panie, skończyłam wszystko, czy mogę sobie odejść?
— Tak, idźcie spać... Wodę zostawiliście przy ogniu, nieprawdaż? Ja sam zrobię już herbaty.
Sandoz wstał. Zniknął za posługaczką i nie powrócił aż po upływie kwadransa. Z pewnością poszedł uścisnąć matkę, której sam co wieczór zaścielał łóżko, zanim się położyła.
Ale gwar głosów już się podnosił coraz większy. Fagerolles opowiadał jakąś historyjkę.
— Tak, mój stary, w szkole to oni poprawiają nawet modele... Któregoś tu dnia, Mazel podcho-