Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/140

Ta strona została przepisana.

Ale w tej chwili odgłos dzwonka wprawił go w zdumienie. Pośród nagłej ciszy innych, dodał:
— O dziesiątej! któż to u diabła być może?
Pobiegł otworzyć i posłyszano jak witał przy byłego radosnym okrzykiem. I powracał już otwierając drzwi na oścież, wołając:
— A, jak to ładnie lubić nas cokolwiek i zejść tak znienacka!... Bongrand, panowie!
Wielki malarz, którego gospodarz domu anonsował z taką poufałością pełną poszanowania, postąpił naprzód z wyciągniętemi rękoma. Wszyscy powstali co żywo, przejęci, szczęśliwi tym uściskiem dłoni tak szerokiej i tak kordyalnej. Był to barczysty, tęgi mężczyzna, lat czterdziestu jeden, o twarzy zmęczonej pod długiemi siwemi włosy. Wszedł był właśnie do Instytutu i skromny alpagowy jego żakiet zdobiła w dziurce od guzika rozeta oficera legii honorowej. Ale sympatyzował z młodzieżą, najulubieńszą jego zabawą było wpaść tam pośród nich, od czasu do czasu wypalić fajeczkę w gronie tych debiutantów, których ogień go rozgrzewał.
— Idę przyrządzić herbaty, wołał Sandoz.
A kiedy powrócił z kuchni z herbatnikiem i filiżankami, znalazł Bongranda już zainstalowanego; siedział okrakiem na krześle, palił z krótkiej swej glinianej fajeczki pośród wrzawy, która się wszczęła na nowo. Bongrand sam mówił głosem grzmiącym; wnuk fermera, syn mieszczanina z krwi chłopskiej ale uszlachetnionej, udelika-