wał prawdziwych cudów, dolał znów gorącej wody do herbatnika. Z zewnątrz, z ulicy nie dobiegał już szmer najmniejszy, cała dzielnica zasypiała snem błogim i ciszę przerywał tylko wrzask rozszalałej gdzieś na dachu kotki. Wszyscy gawędzili bezładnie, upojeni słowami, z zachrypłemi od krzyku gardły, z palącemi oczyma; a kiedy wreszcie zdecydowali się odejść, gospodarz wziął lampę, poświecił im przez poręcz schodów, mówiąc bardzo cicho:
— Schodźcie po cichu, moja matka śpi.
Schodzono ściszonemi kroki po schodach i kroki te coraz bardziej słabły, milkły i niebawem dom cały zapadł napowrót w wielką swą ciszę.
Czwarta biła Klaudyusz, który towarzyszył Bongrandowi, rozmawiał wciąż idąc poprzez opustoszałe ulice. Nie chciał kłaść się, czekał słońca z zaciekłą niecierpliwością, aby napowrót zabrać się do swego obrazu. Tym razem powien był, że stworzy arcydzieło, zapalony tym pięknym dniem koleżeństwa, z głową obolałą, brzemienną światem. Nakoniec odnalazł malarstwo, widział się powracającym do pracowni, jak się powraca do ukochanej kobiety, z sercem bijącem przyspieszonem tętnem, zrozpaczony teraz tą jednodniową nieobecnością, która mu się wydała zaniedbaniem bez końca; i szedł wprost do płótna i w jednem posiedzeniu urzeczywistniał swe marzenie. Ale co dwadzieścia kroków, przy drżącym blasku każdej gazowej latarni, Bongrand go przytrzymywał
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/145
Ta strona została przepisana.