W sześć tygodni później, Klaudyusz malował pewnego rana, wśród potoku słońca, wpadającego przez szyby okna pracowni. Bezprzestanne deszcze smutkiem powlokły środek sierpnia a odwaga do procy powracała mu wraz z błękitem nieba. Wielki obraz jego nie postępował wcale, kładł w niego przecież milczącemi ranki całą pilność artysty pokonanego a upornego.
Nagle zapukano. Sądził, że to pani Józefowa, odźwierna, która mu przynosi śniadanie; a ponieważ drzwi były zawsze otwarte, zawołał poprostu:
— Proszę!
Drzwi otworzyły się, słychać było lekki szelest, potem ustało wszystko. On dalej malował, nie odwracając nawet głowy. Ale ta drżąca jakaś cisza, ten słaby oddech przyspieszony, zaniepokoiły go w końcu. Spojrzał i zdumiał się dziwnie: u drzwi stała kobieta, ubrana w jasną suknię, z twarzą nawpół przysłoniętą białą woaleczką; nie znał jej, ona zaś trzymała w ręku wiązankę róż, co go do reszty stropiło.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/147
Ta strona została przepisana.
IV.