Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/155

Ta strona została przepisana.

chodził już do siebie, powracał do zwykłego trybu życia, do walki zrezygnowanej i samotnej z swoim wielkim obrazem, kiedy, w poranek mglisty w końcu października, drgnął i położył nagle paletę. Nie zapukano do drzwi, ale posłyszał i poznał kroki po schodach. Otworzył i weszła. Ona to była nakoniec.
Krystyna tego dnia miała na sobie szeroki płaszcz wełniany szary, który owijał ją całą. Kapelusik jej aksamitny był ciemny a mgła na dworze operliła jej koronkową czarną woaleczkę. Ale wydała mu się bardzo wesołą pod tym pierwszym powiewem zimy. Natychmiast zaraz wytłómaczyła się, z jakiego powodu opóźniła się tak z przyjściem i uśmiechała się tak szczerze, otwarcie jakoś przyznawała się, że naprzód wahała się, że chciała nie powrócić: tak, przychodziły jej różne myśli, poglądy jej osobiste, rzeczy, które powinien by zrozumieć. Nie rozumiał, nie chciał też już zrozumieć skoro tu była znowu. To wystarczało, że się nie pogniewała na niego, że się zgodziła tak od czasu do czasu zajść do niego po koleżeńsku. Nie było tłumaczeń, każde zachowało udręczenia i walkę dni minionych dla siebie. Przez godzinę blisko gawędzili, niezmiernie zgodni, nie kryjąc już nic przed sobą, nie mając żadnej wrogiej przeciw sobie myśli, jak gdyby porozumienie nastąpiło mimo nich, gdy byli od siebie zdala. Ona nie zdawała się widzieć nawet szkiców ani studyów, któremi obwieszone były