Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/157

Ta strona została przepisana.

kiego wyjścia do miasta, aby tam zajść i nie mogła posiedzieć dłużej nad parę minut, tyle zaledwie było czasu, by sobie powiedzieć dzień dobry: i już schodziła ze schodów raz jeszcze posyłając pożegnanie.
Teraz Klaudyusz począł poznawać Krystynę. W wieczystej swej nieufności do kobiet, pozostało mu było zawsze podejrzenie, domyślał się koniecznie jakiejś przygody miłosnej na prowincyi; ale łagodne oczy, pogodny, jasny uśmiech dziewczęcia niebawem zatarł to podejrzenie najzupełniej; czuł że to było niewinne, wyrosłe dziecko. Kiedy przybywała na czas dłuższy, była zawsze swobodną jak u przyjaciela, nie zaambarasowaną niczem i paplała wówczas niepowstrzymanym w biegu słów potokiem. Ze dwadzieścia razy opowiedziała mu o swem dzieciństwie, spędzonem w Clermont i powracała do tych wspomnień zawsze tego wieczora, kiedy jej ojciec, kapitan Hallegrain umarł nagle, ona i matka były w kościele. Przypominała sobie dokładnie ich powrót, potem noc okropną, kapitana otyłego, niezmiernie wysokiego, rozciągniętego na materacu z dolną szczęką wysuniętą naprzód; tak zapamiętała widok ten dobrze, że w wyobraźni dziecięcej nigdy on inaczej nie stawał przed jej oczyma. I osa miała tę samą szczękę naprzód wysuniętą, a matka ilekroć nie mogła dać sobie z nią rady, wołała: A! ty kończasta brodo, ty się tak strawisz w sobie jak ojciec! Biedna matka! Ileż razy pękała jej głowa