od moich hałaśliwych zabaw; od tych szalonych napadów wrzawy! Jak daleko mogła zasięgnąć pamięcią, zawsze widziała ją u tego samego okna drobną, wątłą, malującą w milczeniu swe wachlarze, z oczyma łagodnemi, słodkiemi, jedyną rzeczą, którą odziedziczyła po niej. Ilekroć ktoś chciał jej zrobić przyjemność, mówił matce: „Ona ma oczy pani“. A ona uśmiechała się, szczęśliwa była, że choć tym jednym zakątkiem łagodności jest w twarzy córki: Od śmierci męża pracowała tak do późna zawsze, że wzrok jej począł słabnąć. Jak tu żyć? Wdowia pensya, owe pięćset franków, które pobierała, starczyła zaledwie na potrzeby dziecka. Przez pięć lat widziała ona, jak matka jej bladła i chudła, jak jej ubywało codziennie, aż w końcu został z niej cień tylko i dotąd został jej nazawsze w duszy wyrzut sumienia, że nie była dość grzeczną, że ją doprowadzała do rozpaczy swym brakiem pilności do pracy, każdego poniedziałku tworząc projekty tylko, że od tego tygodnia rozpocznie inaczej już się uczyć, poprzysięgając sobie, że niezadługo będzie jej dopomagać w zarabianiu na życie; ale ręce i nogi odmawiały jej posłuszeństwa, chorowała, ilekroć siedziała spokojnie. Wtedy, pewnego dnia, matka nie mogła już powstać z łóżka i umarła z zagasłym głosem, z oczyma pełnemi grubych łez. Zawsze tak stała jej ona na oczach, umarła już, z wielkiemi, szeroko rozwartemi oczyma, utkwionemi w nią i płaczącemi po śmierci jeszcze.
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/158
Ta strona została przepisana.