Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/167

Ta strona została przepisana.

by spotkać na ulicy, wspartą na ramieniu mężczyzny. Potem pewnego dnia, kiedy była gwałtowna ulewa, trzeba było pozwolić, by ją sprowadził z parasolem a ponieważ ulewa ustała natychmiast, po drugiej stronie mostu Ludwika-Filipa, odesłała go do domu, przez chwilę tylko postali przy baryerze, patrząc na wodę, szczęśliwi z tego, że byli z sobą pod golem niebem. W dole, wzdłuż portowego bruku wielkie galary pełne jabłek zarysowywały się długiemi czterema szeregami, tak ściśnięte, że deski między niemi formowały ścieżki, po których przebiegały dzieci i kobiety; i bawił ich ten nawał owoców, te stosy olbrzymie, zawalające nadbrzeże, te okrągłe kosze wciąż wędrujące z góry na dół; kiedy tymczasem woń silna, niemal smrodliwa, woń jabłecznika fermentującego, dochodziła ich wraz z wilgotnym oddechem rzeki.
Następnego tygodnia, ponieważ pokazało się słońce, kiedy zachwalał jej bezludność nadbrzeży, koło wyspy Świętego Ludwika, przyzwoliła na przechadzkę. Poszli więc przez quai Bourbon i quai d’Anjou, zatrzymywali się na każdym kroku, zajęci tem życiem Sekwany. Ona przedewszystkiem była zdziwioną: czyż podobna, by to nadbrzeże des Ormes, tak ożywione tam naprzeciw, lub to nadbrzeże Henryka IV z rozległym placem u brzegu, na którym gromady dzieci i psów wywracały koziołki na piasku, by cały ten widnokrąg miasta zaludnionego i czynnego miał być