Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/169

Ta strona została przepisana.

krajem otwartego nieba, gdzie korzystali z godzin słonecznych, kiedy wielkie gorąco pracowni, kędy czerwony piec sapał bezprzestannie, tamowało im swobodę oddechu i poczynało rozgrzewać ręce gorączką, której się obawiali.
Do tego czasu przecież Krystyna odmawiała stale, by ją odprowadzał do domu. Na quai des Ormes żegnała zawsze Klaudyusza, jak gdyby Paryż ze swoim tłumem przechodniów i możliwem jakiemś spotkaniem poczynał się w tej długiej linii nadbrzeży, któremi iść jej trzeba było. Ale Passy było tak daleko i tak ją nudziło przebywać tak daleką przestrzeń samej, że zwolna ustąpiła jego naleganiom, dozwalając naprzód odprowadzać się do ratusza, potem do Pont-Neuf, potem do Tuileriów. Zapominała o niebezpieczeństwie, oboje szli teraz pod rękę, jak młode małżeństwo; a przechadzka ta, ponawiana bezprzestannie, ten pochód wolny tym samym trotoarem, od strony wody, nabrał nieskończonego uroku, takiej dziwnej jakiejś rozkoszy szczęścia, że już nigdy żadna inna dla nich nie miała iść z tą w porównanie. Należeli jedno do drugiego, tak głęboko, choć nie oddali się sobie wzajem jeszcze. Zdało się, że duch wielkiego miasta, powstając z rzeki, otulał ich wszystkiemi uczuciami, które żyły pośrod starych jego kamieni, poprzez wieki.
Począwszy od wielkich mrozów grudniowych, Krystyna przychodziła już tylko po południu; i około czwartej, kiedy słońce chyliło się ku za-