Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/17

Ta strona została przepisana.

gdyby zabierała się do tego po dziesięć razy, nasłuchując również, wylękła tym światłem co nie gasło. Nakoniec po dość długiej chwili materac zatrzeszczał zlekka i nastała wielka cisza.
— Czy już pani dobrze? — spytał Klaudyusz głosem daleko łagodniejszym.
Odpowiedziała zaledwie dosłyszanym szeptem, drżąca jeszcze ze wzruszenia.
— Tak, panie, bardzo dobrze.
— A więc dobranoc.
— Dobranoc.
Zgasił świecę, nastała jeszcze głębsza cisza. Mimo zmęczenia, powieki jego niebawem napowrót się otwarły, bezsenność nie dozwalała mu zamknąć oczu, utkwił wzrok nieruchomy w szybach okna. Niebo jasne było teraz, pogodne, widział migocące gwiazdy, w tę noc lipcową gorącą; mimo poprzednią burzę, powietrze było tak parne, że choć wysunął obnażone ramiona na kołdrę — płonął cały. Ta dziewczyna go zajmowała, głuchy spór toczył się w jego duszy, pogarda, którą szczęśliwy był, że okazać może, obawa, że zawali bezpotrzebnym ciężarem obecnie swe życie, jeśli ulegnie, obawa okazania się śmiesznym, jeżeli nie skorzysta ze sposobności; ale pogarda w końcu wzięła górę; przyznawał sobie wielką siłę woli, wyobrażał sobie cały romans, zamach na jego spokojność i aż śmiał się w duszy z te go, że się oparł pokusie. Gorąco dławiło go coraz więcej, wysunął nogi, kiedy tymczasem ocię-