Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/170

Ta strona została przepisana.

chodowi, Klaudyusz odprowadzał ją do domu, wspartą na jego ramieniu. W takie dnie jasne, skoro tylko minęli most Ludwika Filipa, cały wyłom nadbrzeży, roztaczał się przed nimi daleki, niezmierny. Z jednego końca na drugi skośne promienie słoneczne owiewały złotym pyłem domy prawego brzegu, kiedy tymczasem brzeg lewy, wyspy, gmachy odcinały się czarną linią od płonącego nieba zachodu. Między tą linię błyszczącą a tą linią ciemną, Sekwana błyskotliwa lśniła, poprzecinana cienkiemi kreskami swych mostów, pięciu arkadami mostu Notre Dame, jedynym łukiem mostu Arcole, coraz to cieńszemi, ukazującemi znów po za swym cieniem, promień światła, wodę o błękicie atłasu, gdzie niegdzie bielejącą, niby odbicie zwierciadła i kiedy skraje ozłocone zachodem słońca kończyły się konturem spiczastych wież Pałacu, zarysowanych czarno a ostro wśród przestrzeni, na prawo w świetle biegnącem gdzieś w dal, gubiącą się dla oka, miękki luk zaokrąglał się w najodleglejszym krańcu pawilonu Flory, wysunięty niby cytadela, zdał się jakimś snów pałacem, błękitnawym, leciuchnym i drżącym pośród przezroczych jak dym obłoczków różowych na horyzoncie. Oni zaś, skąpani w słońcu, pod ogołoconemi z liści jaworami, odwracali oczy od tego olśniewającego widoku, rozweselając się na niektórych punktach swej wędrówki, zawsze jednych i tych samych. Ponad ciemnemi domami wieże Notre-Dame połyskały