pięknych drzew łazienek Vigier; a kiedy odwracali się, aby zamienić jeszcze z sobą uścisk dłoni w potoku złotym słońca, co teraz przeszło już w purpurę, poglądając poza siebie odnajdowali na widnokręgu wyspę Świętego-Ludwika, zkąd przychodzili, niewyraźny kraniec miasta, który już noc ogarniała swym uściskiem pod kopułą szarą wschodniego nieba.
A! ileż mieli takich pięknych zachodów słońca, podczas tych każdotygodniowych wycieczek! Słońce towarzyszyło im pośród tego drgającego wesela nadbrzeży, życia Sekwany, tańca odblasków na wstędze rzeki, rozmaitości sklepowych wystaw i doniczek z kwiatami u składników nasion, i klatek ogłuszających u ptaszników, pośród całego tego rozgwaru dźwięków i barw, który z brzegów wody czyni zawsze wiekuistą miast młodość. Kiedy tak szli coraz dalej, pałająca pochodnia zachodu rumieniła się coraz to ciemniejszym rumieńcem purpury po lewej ich stronie ponad ciemną linią domów; i zdało się, że słońce czeka na nich, skłaniając głowę zwolna na dalekie dachy wówczas dopiero, kiedy już przeszli most Notre-Dame. Pośród żadnych puszcz odwiecznych, na żadnej górskiej ścieżynce, na łąkach żadnej równiny nie będzie nigdy tak tryumfalnych dnia zachodów jak po za kopułą Instytutu. To Paryż usypia tak w swej chwale. Na każdej z ich przechadzek łuna ta zmieniała się, rzekłbyś: nowe
Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/172
Ta strona została przepisana.