Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/173

Ta strona została przepisana.

hutnicze piece dodawały swych ognisk do tej korony płomieni.
Pewnego wieczora, kiedy zaskoczyła ich ulewa, słońce, co się wyłoniło z za deszczu; zapaliło cały rój chmur i nie było ponad ich głowami nic prócz tych pyłków wody objętej płomieniem, która mieniła się w lazur i różane barwy. W dnie pogodne przeciwnie, słońce, podobne do ognistej kuli, zstępowało majestatycznie, spokojnie, w jezioro szafiru; na chwilę czarna kopuła Instytutu przytępiała blask jego i odcinała jak księżyc w chwilę zachodu; potem kula stawała się fioletową i topiła się w głębinach jeziora, co przybierało odcień purpury. Od lutego począwszy, zwiększyło łuk swój, wpadało już wprost do Sekwany, która zdawała się kipieć, pod tem zbliżeniem rozpalonego żelaza. Ale wielkie dekoracye, wielkie czarodziejskie widowiska przestrzeni pojawiały się tylko w chmurne wieczory. Wtedy, wedle kaprysu wiatru, były to morza siarki rozbijające się o skały koralów, były to pałace i wieżyce, architektura jakaś napowietrzna, nagromadzona, płonąca, zawalająca się i przez swe wyłomy sypiąca potokami lawy; lub wreszcie słońce, co już zniknęło i ułożyło się do snu poza zasłoną oparów, przebijało nagle ten szaniec takiem pchnięciem światła, że potoki iskier tryskały, rozbijając się z jednego krańca horyzontu na drugi jak roje strzał złotych. I zmrok nastawał i opuszczali się wówczas z tem olśnieniem w oczach