Strona:PL Zola - Dzieło.djvu/177

Ta strona została przepisana.

kać, by nie zechciała odsunąć parawana; i wyobrażał sobie Krystynę tam po za cienką tą ścianką i zrozpaczony był naprzód tem, co może posłyszeć.
— Wiesz o co przychodzi cię prosić? podjął wesoło Jory. Jakto, nie przypominasz już sobie? przyrzekłeś jej, że wymalujesz coś z niej... Pozować ci będzie do czego tylko zechcesz, nieprawdaż, Irmo?
— Do licha, choćby natychmiast!
— Ależ bo, ozwał się malarz zaambarasowany, obraz mój zabierze mi cały czas do otwarcia Salonu... Jest tam jedna postać, z którą mam trudu niemało! Niepodobieństwo mi wybrnąć z niej z temi przeklętemi naszemi modelkami!
Stanęła przed płótnem, podnosiła mały swój nosek z wyrazem znawstwa.
— Ta naga kobieta, w trawie... No, więc powiedz pan, może ja mogłabym na co ci się tu przydać?
Od razu Jory zapalił się do tego pomysłu.
— Patrzaj! Ależ to wcale dobra myśl! Ty co szukasz ładnej dziewczyny i znaleźć jej nie możesz! Ona się rozbierze... Rozbierz się, moja pieszczotko, rozbierz się cokolwiek, żeby zobaczył.
Jedną ręką Irma żywo rozwiązywała kapelusz, drugą zaś szukała haftek swego stanika mimo energicznej odmowy Klaudyusza, który się bronił jak gdyby go gwałcono.